Dzieciństwo, emigracja, wojna – każdy kiedyś słyszał te słowa w odniesieniu do literatury post-jugosłowiańskiej. Można się przestraszyć, że oto stoi przed nami kolejna powieść powielająca znane schematy i obok tytułu „Gołębie wzlatują” przejść obojętnie. Byłby to jednak spory błąd. Książka Melindy Nadj Abonji pozbawiona jest banału i trywialności, intryguje od pierwszego do ostatniego zdania, przedstawiając Jugosławię z rzadko dotąd wykorzystywanej w literaturze perspektywy wojwodińskich Węgrów.
Rózsa i Miklós Kocsis oraz ich córki – Ildikó i Nomi są przedstawicielami mniejszości węgierskiej, zamieszkującymi serbską Wojwodinę. W latach 70. z powodów politycznych i ekonomicznych rodzice emigrują do Szwajcarii, a po dwóch latach dołączają do nich dzieci. Od tego momentu ich ojczyzna staje się miejscem sezonowych odwiedzin, a także podróży wyobraźni starszej Ildi.
„Gołębie wzlatują” zaskakuje od samego początku. Nie ma tu linearnej i chronologicznej konstrukcji fabuły: akcja książki rozpoczyna się 4 sierpnia 1980 r. (dokładnie w 3 miesiące po śmierci Tity, co nie jest bez znaczenia), w momencie wakacyjnego powrotu rodziny Kocsis ze Szwajcarii do Wojwodiny, by w następnym rozdziale przeskoczyć kilkanaście lat naprzód, gdy Kocsisowie, posiadający już szwajcarskie obywatelstwo, przejmują restaurację „Mondial”, by w kolejnym ponownie wrócić do Wojwodiny, lecz w momencie, gdy siostry Ildikó i Nomi są już nieco starsze. Światy te (dzieciństwo głównej bohaterki, teraźniejszość w Szwajcarii, teraźniejszość wojny w Jugosławii) przeplatają się jak języki, którymi mówią bohaterowie: niemiecki, węgierski, serbski i chorwacki. Który język jest mój? Gdzie jest moja ojczyzna? Czy ja jeszcze mam ojczyznę? To pytania, które często, choć nigdy wprost, padają w powieści. W chaosie złożonym ze smaków dzieciństwa (naleśniki z cukrem i cynamonem ukochanej babci Mamiki i napój traubisoda), zapachu parzenia kawy, ciężkiej pracy kelnerki – imigrantki, dwóch skrajnie różnych światów: demokracji i dobrobytu zestawionego ze światem komunizmu, a następnie okrutnej wojny, pierwszej miłości, wyłania się postać głównej bohaterki: kilkuletniej, nastolatki, dorosłej kobiety – w dowolnej kolejności.
Czytając „Gołębie…” nie ma strony, na której nie chciałoby się zakreślić ołówkiem zdania, fragmentu, określenia – język Abonji jest barwny i błyskotliwy, często oparty na grze skojarzeniami („Wolałabym, żeby się tak nie wywnętrzała, bo zmusza nas do udawania, że jesteśmy z kamienia [myślę o sztucznych przynętach rzucanych prawdziwym, wielkim rybom]”), co niezwykle pobudza wyobraźnię. Rozśmiesza lub zmusza do refleksji i kilkukrotnego czytania tego samego fragmentu. By lepiej zrozumieć, by nie zapomnieć.
Wyjątkowy jest też sposób narracji: prowadzona w pierwszej osobie liczby pojedynczej, cytująca wypowiedzi innych bohaterów, znacznie zwiększa dynamikę czytanego tekstu, choć początkowo trudno się do tej innowacji przyzwyczaić. Brak w książce graficznego wyodrębnienia dialogów w postaci myślników – są one oddzielone od reszty tekstu przecinkami.
„Gołębie wzlatują” to powieść, którą można czytać wiele razy i ciągle odnajdywać w niej coś nowego i zaskakującego. Mnogość i różnorodność zabawnych anegdot przeplatanych z opisami tradycji (nie tylko tych oficjalnych) i dziecięcych rytuałów oraz całymi fragmentami poświęconymi refleksjom nad przynależnością etniczną i narodową, losem imigranta i losem dalszej rodziny zamieszkałej na terenie ogarniętym wojną, nadają książce wyjątkowego, słodko-gorzkiego charakteru. Brak w niej prostych odpowiedzi na złożone pytania, oczywistych rozwiązań i dobrych rad. Wszystko jest równie relatywne, jak i trudne. Nabranie dystansu emocjonalnego zdaje się być pierwszym krokiem do radzenia sobie z wątpliwościami i tak też bym określiła „Gołębie” – zdystansowane, nawet chłodne, choć tak bardzo wzruszające.